W porównaniu z innymi ogrodami nasz ogród to miniaturka. Ale w środku miasta 400 metrów przestrzeni do wypoczynku to nie lada gradka. Przed wojną ogródki przydomowe spełniały funkcje rekreacyjno-użytkową - mieszkańcy odpoczywali w cieniu jabłoni, śliw i orzechów włoskich. W latach powojennych hodowano w klatkach króliki, wygradzano małe przestrzenie płotami zbudowanymi z tego, co kto miał pod ręką i budowano klockowate garaże. I wreszcie przyszła moda na wygłaskane, pełne kwiatów ogródki przydomowe. Na niewielkiej przestrzeni musieliśmy pogodzić upodobania trzech rodzin i dla każdego znaleźć niezależne miejsce do odpoczynku. Najpierw pożegnaliśmy się z paskudnymi płotami z siatki (każdy był zaopatrzony w furtkę z kłódką na łańcuchu) zastępując je symbolicznymi przegrodami – żywopłotami z berberysu i bukszpanu. By wizualnie powiększyć teren usypaliśmy skarpy wzmocnione kamieniami. Jest tutaj dość gęsto – trzeba rośliny zasilać i podlewać, ale efekt jest na tyle zadowalający, że przechodnie zatrzymują się by podziwiać kompozycję. Z drugiej strony domu ogród przylega do lasu, który zapewnia nam mikroklimat, chroni przed wiatrem i dodatkowo zapewnia „pożyczony krajobraz.” Pośrodku trawnika króluje stara jabłoń. Jej korona stanowi naturalny parasol na czas upałów. Znalazło się też miejsce na mini oczko wodne – już kilka tygodni po po napełnieniu go wodą w pobliżu znalazł sobie schronienie zaskroniec.
Komentarze