Nasz ogród powstał w 2000 roku w starym sadzie, gdzie posadowiliśmy drewniany dom. Udało nam się nie ściąć żadnego drzewa. Dziś się za to bardzo odwdzięczają, a ja nie nadążam z przetworami. Jest pięć jabłonek, trzy śliwy, nie mówiąc o aroniach i porzeczkach. Ani ja, ani mój mąż, ani moi rodzice, tym bardziej moi synowie, nie mieliśmy pojęcia o ogrodnictwie. Wiedzieliśmy jedno: to ma być dom rodzinny, w którym spotykają się wszystkie pokolenia. Na imieninach taty Leszka, lekarza, zasiadało do stołu 25 osób... Ale na szczęście jedna z ciotek, Joanna, z zamiłowania ogrodniczka (rodzina kiedyś posłała ją niemal siłą na farmację, czego nie mogła jej darować), postanowiła mimo wszystko nie umierać po bypassach (a miała taki zamiar... ), tylko też zakochała się w dziekanowskim ogrodzie i zaczęła nami dyrygować. Dziś już nie kopie i nie pieli, od czego nie można jej było oderwać, ale kontroluje mnie. Okazałam się całkiem "wyuczalna". W ogrodzie przeżyliśmy nawet wesele mojego ciotecznego brata! Dziś nie ma już moich rodziców ani męża, ale zdążyli się przez kilka, kilkanaście lat nacieszyć tym miejscem, naszym miejscem na ziemi.
Komentarze